niedziela, 18 stycznia 2009

NIEOBECNOŚĆ


Już wiem. Chyba zrozumiałem. Przysłuchiwałem się dziś rozważaniom na temat przykazania miłości. Pytanie brzmiało "Czy miłość może być przykazaniem? Czy można komuś nakazać, by kochał?". Konkluzja była taka, że nie może to być przykazanie w znaczeniu nakazu, ale pewna forma wewnętrznego imperatywu. Miłośc jako coś, czego potrzeba się rodzi, co jest przeczuwane, co domaga się realizacji. Pustka, domagająca się zapełnienia. Pamiętam dobrze takie zdanie, że nikt nie musi kochać, ale sprzeciwienie sie tej potrzebie zapełnienia pustki, zrealizowania owego przeczuwanego uczucia, jest pogwałceniem porządku świata.
I wtedy właśnie zrozumiałem co mi towarzyszy odkąd nie jestem z Nim. Pustka. To nie tak, że nie ma go przy mnie. Chodzi raczej o to, że stale towarzyszy mi jego nieobecność. Ciągle obecna przy mnie nieobecność. Nieobecność jako stworzenie, postać składająca się z pustki. Nie jestem samotny, do wzięcia. Jestem z jego nieobecnością. Budzę się wtulony w nią każdego ranka. Chodzę z nią za rękę po ulicy. Przytulam sie do niej. Mówię do niej. Pieszczę ją. Stale odczuwam jej obecność. Nadam jej imię Folamh, bo folamh znaczy pusty.
Edward Hall pisał, że podczas gdy Europejczycy dostrzegają przedmioty w pustej przestrzeni, Japończycy widzą pustą przestrzeń, jej kształty, wielkość, układ. Dopiero teraz zrozumiałem jak to wygląda w rzeczywistości. Przebywanie z niebytem.
Bardzo Go kocham

Brak komentarzy: